Skontaktuj się z nami

Biznes

Kolejna wizerunkowa „wtopa” marki 4F:

Opublikowano

dnia

4F zbudowała swoją rozpoznawalność i wizerunek na byciu „polską marką”. Polska marka – szyjąca ubrania dla polskich sportowców. Większość z nas zaczęła kojarzyć logo widząc w telewizji polskich atletów, czy skoczków narciarskich.

Wraz z rozwojem marki pojawiła się też współpraca z samym Robertem Lewandowskim. Lewandowski, Stoch, Anita Włodarczyk… polska marka mogła zacząć kojarzyć się z sukcesami polskich sportowców.

Z dumą czytaliśmy newsy o tym, że na Igrzyskach w Tokio z logiem 4F na piersi wystąpi aż 8 reprezentacji. Polska marka podbijająca globalny rynek.

I właśnie chwilę po tym momencie coś zaczęło się powoli psuć. 4F zaczęło mieć ambicję na bycie czymś więcej niż jedynie „polską marką”.

Wiosną 2023 roku pojawiła się kampania „Define your game” „Jestem gotowy. Jestem silny. Jestem ważny. Jestem 4F” Całość okraszona czarnoskórymi modelami – modnie, na czasie, po amerykańsku – można powiedzieć „drugi Nike”.

Zapomniano jednak o korzeniach wizerunku – a przyzwyczajonych do bardziej patriotycznego stylu odbiorców – ten przekaz po prostu zawiódł. Marka w tym samym roku zaczęła przynosić straty.

W październiku 2023 poskutkowało to utratą kontraktu z Polskim Komitetem Olimpijskim na rzecz… niemieckiego Adidasa. Po 14 latach polscy olimpijczycy przestali być ubierani przez polskiego producenta.

4F straciło swojego „konika” – rzecz, dzięki której wypłynęli na szerokie wody i zaczęli być rozpoznawalni w całej Polsce. Straty za 2023 rok wyniosły ponad 17 mln zł.

Skończyło się to falą zwolnień – łącznie 130 osób w zeszłym miesiącu.

Do tego doszły kuriozalne przepychanki prawne z siecią sklepów z odzieżą sportową – Inter Sport.

Dzisiaj współpracę zerwał Maraton Warszawski – kolejny cios dla marki. Okazało się, że w umowie był zapis o tym, że koszulki biegowe miały być uszyte w Polsce. Jednak zapatrzone w Nike 4F uszyło koszulki dla biegaczy w… Azji.

Jest to ogromna rysa na budowanym przez lata patriotycznym wizerunku – polskiej marki dla polskich sportowców. Jeszcze to niefortunne oświadczenie, gdzie napisali o „błędzie ludzkim”. Brzmi jakby zaraz miał być zwolniony jeden z „Areczków” z działu marketingu – zamiast przemyśleć całą strategię działania.

Podsumowując – wielka szkoda, mieliśmy polskiego kandydata na rozpoznawalny na świecie brand. W końcu coś co nie jest marką alkoholu. Mam nadzieję, że 4F z czasem podniesie się z tego bałaganu. Będę trzymał kciuki niczym kibic polskiej reprezentacji.

Przedsiębiorca z ponad 10 letnim stażem. Absolwent Akademii im. Leona Koźmińskiego w Warszawie. Dumny ojciec 8 letniej córki. Po godzinach publicysta gospodarczy oraz twórca filmów o tematyce finansowo – historycznej. Specjalizuje się w rynkach finansowych, a także w rynku motoryzacyjnym oraz branży import – export. Fan mikrobiznesu i ogólnie pojętej przedsiębiorczości w Polsce.

Kontynuuj Czytanie
Kliknij by dodać komentarz

Zostaw Wiadomość

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Biznes

Bariery rozwoju firm w Polsce, o których się nie mówi

Opublikowano

dnia

Potrzebujesz coś kupić ze składu budowalnego, chcesz wesprzeć lokalnego przedsiębiorcę i nie jedziesz do dużego marketu. Wjeżdżasz na jakieś nieoznaczone podwórko, parking oddzielony jest paletami od głównego gmachu i trzeba przejść do niego solidny kawałek.

Zimno, wieje i pada. Do palet przywiązany jest wielki pies na łańcuchu, który szczekaniem obudziłby pół wioski. Czujesz się jak w „Nic Śmiesznego”, brakuje tylko budki telefonicznej i byłaby kultowa scena: „ja tu na deszczu moknę, wilki jakieś”. Rezygnujesz, nie będziesz kupował towaru w takim miejscu.

Potem taki artysta zastanawia się, dlaczego spada mu sprzedaż. Dlaczego ludzie nie przyjeżdżają i nie kupują? Nie myśląc o tym, że potraktowanie kogoś wielkim kundlem na nieoznaczonym podwórku nie oznacza tego, że ludzie nie potrzebują materiałów budowlanych. Po prostu klimat nie sprzyja zakupom. W sprzedaży i powodzeniu danego przedsięwzięcia naprawdę potrafią decydować detale, o których nigdy byś nie pomyślał.

Najgorzej, że część przedsiębiorców (zwłaszcza starszej daty) jest mocno twardogłowa. Zatrzymując się na pewnym etapie funkcjonowania świata i nie da się im czegokolwiek powiedzieć oraz przekazać. W czasie spadającego popytu i rosnących kosztów, takie firmy po prostu zostaną zmiecione z rynku.

Na pewnym etapie komuś po prostu się już nie chce, co jest zrozumiałe. Największym problemem jaki zauważyłem to ten, że ojciec ma 50-60 lat, jedną nogą jest już na emeryturze, a dzieci nie są zainteresowane powrotem na wioskę i kontynuacją tego, co rozpoczął stary. Stary często przespał swój najlepszy moment finansowy i zamiast zainwestować pieniądze, to rozdał je dzieciom i teraz nie ma na to środków.

Potem takie miejsca są zaniedbane, a ich właściciele nie mają na nie pomysłu i świeżości, a w celu optymalizacji kosztów zaczyna się dziwna „Januszerka”, w postaci np. przeciętych na pół ręcznikach w pensjonacie (autentyk!). W ostatnich lata świat mocno się zmienił i ludziom zmieniają się potrzeby zakupowe.

Niekiedy w ośrodku wypoczynkowym nad jakimś jeziorem wystarczy postawić dodatkową płatną balię z mobilną sauną, czy namioty na polu z udogodnieniami i nazwać to glampingiem. Ktoś jest w stanie zapłacić 500 zł za noc w większym namiocie na deskach, serio. To są te detale, które mają znaczenie.

Znaczenie mają również detale w sprzedaży B2B i często byś nie wpadł na to jako właściciel takiej firmy, że ktoś zwraca na to uwagę. W Internecie jest cała masa sklepów z odzieżą roboczą, które mają podobny towar i konkurują zazwyczaj ceną. Ciekawostka, część z nich nie ma na swoich portalach możliwości wysyłki do paczkomatu w okolicy innego adresu, niż jest on na fakturze.

System automatycznie przydziela Ci paczkomat najbliżej adresu firmy (o ile w ogóle oferuje paczkomat). Co z tego, że potrzebujesz wysłać paczkę na drugi koniec Polski. Wpadłbyś na to, że przez to ktoś kupuje drożej u konkurencji?

Klasykiem jest ograniczona widoczność w Internecie i traktowanie swojej obecności w nim jako zło konieczne. Nie mówię tu o tym, żeby magazyn ze Strykowa nagrywał TikToki jak chłopaki przerzucają palety, tylko nawet o prostych reklamach. Reklamy Google potrafią zrobić świetną robotę i wyjść dużo taniej niż zatrudnienie handlowca z najwyższej półki. Zmorą Google w Polsce jest to, że stosunkowo mało mikro i małych przedsiębiorstw z tego korzysta i w ogóle rozumie jak to robić. Nie wszędzie to oczywiście zadziała.

Ogromny potencjał ma prowadzenie marketingu na TikToku, który jest bardzo tanim rozwiązaniem do kreacji marketingu (i późniejszej sprzedaży) B2C, a nawet… B2B. O ile wstawienie filmu w stylu: „hej, jestem Mirosław, robię meble na wymiar, zapraszam do kontaktu!” nie ma sensu i jest prostym narażeniem się na śmieszność, tak TikToka można w części firm zgrabnie wykorzystać.

Zwłaszcza, że obserwujący mają tam minimalne znaczenie, a raczej liczy się lekkość w formułowaniu treści (i ich atrakcyjności). Wcale nie jest trudno zrobić film pod sto tysięcy wyświetleń. Naprawdę, tylko nie może być on nachalnym wciskaniem produktu lub usługi. Ile byś zapłacił za reklamę, którą zobaczy 100 tys. ludzi? Dużo, tak tutaj możesz mieć ją prawie za darmo.

Niech producent takich mebli pokaże jak to wygląda od środka, weźmie nagra trochę zabawnych scenek, spłaszczy poziom przekazu do lekkości i żartu – gwarantuję, że po kilkunastu takich filmikach ktoś Cię wyszuka w Internecie i coś od ciebie kupi. Nagranie czegoś telefonem z zewnętrznym mikrofonem i sklejenie tego w dedykowanym programie AI jest w stanie ogarnąć nawet przysłowiowa Pani Anetka.

Ostatnio dostałem zarzut, że zbyt bardzo skupiam się na części kosztowej w kontekście prowadzenia działalności gospodarczej, a zbyt mało mówię o najważniejszej – sprzedaży i promocji. Trochę w tym racji, dlatego dziś wyjątkowo bez narzekania na biurokrację i czynniki zewnętrzne, tylko wkładam kamyczek do ogródka swojego środowiska. Wielu przedsiębiorców w Polsce zbyt bardzo bagatelizuje te sprawy i warto o tym rozmawiać.

Kontynuuj Czytanie

Biznes

Dlaczego przedsiębiorca inwestuje w nieruchomości, a nie swój biznes…?

Opublikowano

dnia

Dzisiaj chciałbym rozprawić się z tym stwierdzeniem. Bardzo często pada ono w komentarzach, zarzucając właścicielom firm inwestycje w nieruchomości, a nie w rozwój firmy. Dla zrozumienia tematu, musisz pojąc jedną, zasadniczą sprawę. Jedynym, co jest pewne w biznesie, to niepewność.

W przeciwieństwie do pracownika etatowego, nie masz pewności, ile zarobisz w danym miesiącu. Różnice potrafią być kolosalne, kilka miesięcy można nawet przejechać na stracie, żeby lepiej zarobić w innych. To wieczne uczucie niepewności powoduje, że człowiek mimowolnie szuka gdzieś stabilizacji. Taką stabilizacje dają de facto nieruchomości. Stoją, nie wołają za bardzo pić, dają jakąś stopę zwrotu i są relatywnie proste w obsłudze.

Naprawdę, inaczej się żyje i inaczej podejmuje decyzje w ramach swojej działalności gospodarczej, jeżeli ma się kilka (kilkanaście) tysięcy dochodu pasywnego z nieruchomości. Możesz podejmować bardziej ryzykanckie decyzje, bo wiesz, że twoja rodzina nie umrze z głodu. Zawsze cokolwiek wpadnie, żeby przeżyć, nawet jak nie idzie w biznesie. Nie zrozumie tego etatowiec, któremu co miesiąc o konkretnym dniu, zawsze przychodzi wypłata.

Kolejną sprawą jest ograniczona możliwość skalowania działalności. Wyobraź sobie, że przeciętna rentowność przedsiębiorstwa w Polsce wynosi ok. 5 proc. Innymi słowy, musisz obrócić milionem, żeby zarobić 50 tys. Gdy doliczysz do tego podatek dochodowy i składkę zdrowotną, nagle zrobi się ok. 40 tys.

Musisz w coś władować milion, żeby zarobić 40 tysięcy. Usiądź i spróbuj to sobie zwizualizować. Czy byłbyś w stanie zainwestować swoje kilkuletnie dochody w coś, na czym nie wiesz czy zarobisz? Większość by miała pełną pieluchę, dlatego nigdy nie podejmie rękawicy.

Weź na przykład kup towar, obrób go drogimi maszynami, zastanawiaj się jak go wypromować, zoptymalizuj proces, znajdź klienta i sprzedaj produkt z zyskiem. Comiesięczna wpłata od wynajmującego przy tym to zabawa i przyjemność. Najwyżej zadzwoni, że zepsuła mu się lodówka, a jedna na dwadzieścia osób będzie niepłacącym niszczycielem, ale to nadal mniejsze ryzyko niż zalegający towar na magazynie i dwadzieścia osób do opłacenia.

Dopóki politycy mają swoje oszczędności w nieruchomościach, będą robić wszystko, żeby nie spadła ich wartość. Dlatego (nawet przy tej demografii) w dużych miastach (top 5) jest to raczej inwestycja o niewielkim ryzyku. Zaczyna dochodzić do patologii, w których łatwiej osiągnąć zysk z posiadania nieruchomości niż na prowadzeniu rzeczywistej działalności gospodarczej. Lecimy z przykładem.

Mam kolegę, który na piętnastolecie działalności gospodarczej i latach oszczędzania – kupił sobie wymarzony (naprawdę duży) dom w Warszawie. Wymagał on jednak remontu, a że miał na głowie wiele spraw, odroczył go w czasie. Żeby nie tracić pieniędzy w oczekiwaniu na remont, wynajął go na pokoje mniej wymagającym osobom.

Głownie obcokrajowcom i studentom. Po kilku miesiącach odkrył z przerażeniem, że zarabia na nim co miesiąc niewiele mniej niż na swoim biznesie. Nie musi wstawać o szóstej rano, ponosić takiego ryzyka, inwestować w nieznane i martwic się o klientów. Nie zdarzyło mu się, aby jakikolwiek pokój stał pusty dłużej niż tydzień. Myślisz, że zastanawia się na rozwojem biznesu? Nie. Szuka następnego domu. Nie chce mu się walczyć o klientów, skalować i czegoś tworzyć, no bo i po co?

Kolejną sprawą jest nasza bananowa giełda i przeświadczenie, że rynek kapitałowy, to cytuję: „jedno, wielkie oszustwo”. Patrząc jak wyglądają polskie spółki po IPO, może odnieść wrażenie, że nawet tak dużo się w tym nie mylą? Taka opinia dominuje zwłaszcza u osób starszej daty, co z tego, że większą stopę zwrotu osiągnąłby ze spółek dywidendowych notowanych na S&P 500 niż na mieszkaniach w Łodzi. Nieruchomość stoi i można ją dotknąć. Taki mental. Nic nie poradzisz.

Problemem jest również sukcesja. Nagle się okazuje, że masz 55 lat, twoje dzieci mają po 30-ci i nie mają ochoty wracać na wieś i rozwijać kilkunastoosobowego zakładu ślusarskiego pod Mławą. Są wykształconymi prawnikami, lekarzami czy menedżerami w korporacjach z przyzwoitym wynagrodzeniem.

Dlaczego mieliby użerać się z ludźmi i iść w niepewny dochód po ojcu? Stary nie inwestuje w firmę, bo nie ma to sensu (dla kogo?), a dzieci mają własne życie. Jeżeli ma jakieś nadwyżki finansowe, to… ładuje je w nieruchomości. Może dla wnuków się przyda, i koło się zamyka.

Kontynuuj Czytanie

Biznes

Postępująca „Hiszpanizacja” pracy w Polsce

Opublikowano

dnia

Dzisiaj jedziemy wyjątkowo grubo, boleśnie i bez znieczulenia. Daleko mi do grubiańskiego awanturnika, ale dostaję szewskiej pasji, gdy ktoś okazuje większe zainteresowanie swoim telefonem i oglądaniem filmików, zamiast nabiciem Ci bułek na paragon. Śpieszysz się, wpadasz na szybko do sklepu po butelkę wody. Nie, nie można tego załatwić normalnie. Tylko ktoś musi pisać sobie wiadomości w pracy. Ty stoisz i czekasz. Pik. Pik. Pik. Ha. Ha. Ha. Pik. Pik. Pik. Dosłownie „Dzień Świra” w wydaniu dwadzieścia lat później. W międzyczasie śpiewasz sobie Czerwone Gitary: „Sia la la la la la a a a a a… […] Morza szum, ptaków śpiew. Złota plaża pośród drzew”.

Dobra. Udało mi się być ważniejszym od czyjegoś telefonu. Dzień dobry. Nie mam aplikacji. Dziękuję. Do widzenia. Niecały rok temu pisałem o obniżeniu się jakości usług i tym, że coraz więcej osób traktuje z obojętnością swoją pracę. To jeszcze bardziej postępuje. W miejscach, gdzie powinno być co do zasady miło, czujesz się jak intruz. Plaża zaczyna docierać wszędzie. Od kasjerki, po menedżerów wyższego szczebla. Każdy ma coraz bardziej wszystko gdzieś. Daliśmy sobie na luz, i wiecie co? Ja się trochę nie dziwię.

Zasadniczo, większość ludzi po pewnym czasie zdaje sobie sprawę, że niewiele różnią się od Tamagotchi: „Tylko pić, jeść, spać, jak Tamagotchi”. Żyje w życiowym kołowrotku. Od święta do święta. Od okazji do okazji. Wóda w sylwestra, grill w majówkę i karp na święta, którego wymyślili komuniści, żebyśmy nie pomarli swego czasu z głodu. Widzisz te smutne kobiety porównujące się do ideałów z Instagrama, w które ktoś władował kilkaset koła. Widzisz tych smutnych facetów, którzy oglądają furę jakiegoś szpanera z Tiktoka i uświadamiają sobie, że jest ona droższa od ich hipoteki wziętej do końca życia.

Nieprzypadkowo w Polsce w ubiegłym roku odnotowano rekordową liczbę (aż 1.4 mln!) zwolnień lekarskich z powodu zaburzeń psychicznych, takich jak m. in. depresja czy problemy nerwicowo-lękowe. Porównywanie się do kogoś nigdy nie było tak łatwe jak teraz, a one mocno siadają na głowę. Ktoś wrzuca film z dachu restauracji w Nowym Jorku, gdzie zostawił na rachunku czyjąś miesięczną wypłatę, a ty się pytasz czy może Pan zeskanować aplikację. Nawet jak będzie ją skanować za dwa razy tyle wynagrodzenia, to nie będzie zadowolona, bo nie jest jak te „classy aesthetic girl” z Instagrama. Im bardziej ktoś się porównuje do tego całego otoczenia, tym mniej czuje sensu w wykonywanej przez siebie pracy, co przekłada się na jego efektywność.

Nie widzi sensu w tym, co robi. Na stanowiskach menedżerskich wyższego szczebla jest podobnie, zmienia się tylko struktura wydatków. W tym na lekarstwa, wizyty u lekarzy i kupowanie relacji rodzinnych. Zadaje sobie taki pytanie po 10-ciu latach: „po co mi to było”? Tylko nie powie tego głośno, bo zaburzy to jego wizerunek sukcesu. Okazuje się, że życie na „mitycznym zachodzie” niewiele zaczyna się różnić od tego w Polsce. Wszystkie te lata gonitwy i kultury zapier**lu okazują prowadzić nas do miejsca, gdzie lepiej już nie będzie. Życie przeciętnego Hiszpana niewiele różni się od przeciętnego mieszkańca Iławy. Różnice się wyrównały, więc za czym więcej gnać? Wcześniej była w narodzie wielka potrzeba gonienia, teraz można spacerować.

Wytworzono zagrożenia, które siadają na głowie. Moim ulubionym terminem jest „depresja klimatyczna”, której można dostać od życia w strachu od ocieplenia się klimatu o jeden stopień. U nas jeszcze nie do końca znane, ale powszechne w Europie Zachodniej. Do tego, pojęcie prawie nieznane w krajach trzeciego świata, które mają inne problemy egzystencjonalne, np. co zjeść na obiad. One nie zwracają sobie takimi głupotami głowy. Wysokorozwinięte społeczeństwa szukają na siłę problemów, które są potem implementowane w życie. Do tego wieczne porównywanie się i przesuwanie palcem filmików do góry. Zobaczycie, że za kilka lub kilkanaście lat pojęcie Gwarantowanego Dochodu Podstawowego będzie rozpatrywane w kategorii praw człowieka i stanowi to naturalną kolej rzeczy w zmieniającym się świecie, bo przeciętny Europejczyk (rozbity emocjonalnie) będzie miał problem poradzić sobie bez niego. Coraz bardziej przypominamy domowe koty, które mają podstawione pod nos jedzenie, picie i kuwetę.

Paradoksalnie w tej potrzebie porównywania, niewiele więcej potrzebujemy do życia. Niewiele się różniąc od przytoczonych kotów. Problem zaczyna się gdzie indziej. Taki domowy kot po niewychodzeniu przez 8 lat z ciepłego domu, miałby problem z przetrwaniem tygodnia w naturalnych warunkach. W domu się na niego chucha i dmucha, a na zewnątrz musi walczyć. My, tutaj w Europie – chuchamy i dmuchamy na swój rynek wewnętrzny. Chronimy go cłami, regulacjami i dyrektywami. Gorzej, że jednak prawdopodobnie będziemy musieli wyjść ze strefy komfortu i zacząć walczyć konkurencyjnością. Po tylu latach niewychodzenia z domu, polowanie nie będzie łatwe, o ile jeszcze potrafimy to robić. Nie do końca też nam się chce, no bo i po co?

Kontynuuj Czytanie

Popularne