Skontaktuj się z nami

Biznes

Czy synergia pomiędzy korporacjonizmem a sektorem Małych i Średnich Przedsiębiorstw jest możliwa?

Opublikowano

dnia

W ciągu trzech ostatnich lat piątka najbogatszych ludzi świata podwoiła swoje majątki. Oczywiście wszystko to w światowej atmosferze zwalczania nierówności społecznych i populistycznych haseł pokroju: „tax the ritch”. Przejawem polskiego kompleksu jest traktowanie nowego inwestora w regionie (tam, gdzie jest ich już wielu) poprzez pryzmat miejsc pracy. W chwili obecnej mamy 5 proc. bezrobocia. Czasy, kiedy miejsca pracy były wyznacznikiem racjonalności ulg i zwolnień dla zagranicznych podmiotów powinny pójść w niepamięć. Dla Pana Staszka podatki i składki, dla wielkich ulgi i dodatki. Proszę mnie źle nie zrozumieć, bo inwestycje zagraniczne są potrzebne do rozwoju państwa.

Problem stanowi jedna to, że niektóre z nich mają aż zbyt bardzo preferencyjne traktowanie. Każda nowa duża firma w regionie, to szansa na znalezienie dla siebie miejsca w łańcuchu pokarmowym dla mniejszej firmy (choć nie zawsze). Utarliśmy sobie społecznie wizerunek mniejszego przedsiębiorcy jako „Janusza Biznesu”. Zapewne część historii jest prawdą, jednakże nie widząc całości omawianego problemu, stworzyliśmy sobie przyzwolenie społeczne na nazywanie tych firm „biedafirmami”. Jednocześnie gloryfikując te większe molochy, o wieloletniej tradycji i spuściźnie kapitałowej, by te mniejsze wyrzucać do kosza, nazywając je rakiem. Im większy biznes prowadzisz, tym z przerażeniem odkrywasz, że coraz mniej zależy Ci na wolnym rynku. Nie chcesz, aby byle frajer z ulicy mógł się stać twoją konkurencją. Mimowolnie, przez ostatnie lata narasta liczba regulacji, które tworzone są oficjalnie pod pozorem niesienia dobra społecznego, a w praktyce oznaczają zabetonowanie rynku. Wtedy wszystko łatwiej wytłumaczyć społecznie. Restauracja w Wąchocku jest nieinnowacyjna oraz mniej produktywna, więc niech na jej miejsce powstanie produktywna sieć barów szybkiej obsługi. Niech restauratorka Jadzia ze swoimi schabowymi idzie do korpo i tłucze kotlety na linii produkcyjnej, wtedy będzie bardziej produktywna.

Patrząc na to wszystko z boku, wydaje ci się, że funkcjonowanie największych firm jest celem cywilizowanego świata. Prowadzona polityka diversity, społeczna odpowiedzialność biznesu i sadzenie drzewek w czynie społecznym w okolicznym parku oraz zdjęcia z biednymi pieskami ze schroniska. Nie widząc całego łańcucha pokarmowego, który to wszystko tworzy, który na to wszystko pracuje, ale nie ma do niego szacunku i staje się elementem pogardy. Biorąc na siebie zarazem całą tą nienawiść. Potem okazuje się, że wyśmiewany przez wszystkich „Dziad-Trans” z Koziej Górki jest jednym z dziesiątek dziad transów, które zapewniają płynność finansową dużym międzynarodowym firmom. Obłęd. O ile terminy płatności w transporcie będąc podwykonawcą dla dużych korporacji same już wołają o pomstę do nieba, bo prawie standardem są 60-cio dniowe, a spotkałem się nawet i z 90-cio dniowymi, tak jeszcze zabawniej jest jeżeli chodzi o negocjacje stawek. Nie mając siły przebicia taka mniejsza, polska firma musi operować na żenująco niskich stawkach. Okazuje się, że musi szukać wszędzie oszczędności, by w ogóle opłacalne było ruszenie ciężarówki z parkingu. Potem na temat takich powstają legendy o Januszach biznesu, tylko nikt nie widzi, że jedzie on za 0.8, czy tam 1 euro za kilometr. Główny zleceniodawca robi u siebie diversity i dotuje schroniska dla psów, on jest tym dobrym. Natomiast Janusz jest nieproduktywnym rakiem wymagającym zaorania.

Największe firmy budowlane w Europie mają w swoich zespołach prawdopodobnie więcej prawników niż budowlańców (o ile ich mają). One zgarniają śmietankę z rynku, a ty musisz babrać się po uszy w szambie i kombinować, żeby Bogdan z Siergiejem nie zachlali pały, by przejechali dziś kawałek asfaltu walcem. Nie zrobisz czegoś, to kara. Kara od kary, kara od innej kary. Pieprzona plątanina kar i wykluczeń, byle Cię wywalić z budowy i nie zapłacić. To wszystko nie ważne, sama góra ma diversity, owocowe czwartki i sadzi drzewa w Wąchocku. Największa firma taksówkarska w Polsce nie ma nawet jednej taksówki, ale ma zdecydowanie coś ważniejszego – kapitał. Operując tym kapitałem robisz sobie siatkę wykonawców, którzy wyliżą Ci co trzeba, aby dla ciebie pracować. Nie widzę w tym nic złego, bo stwarza przestrzeń dla podwykonawców do orania swojego pola i zarabiania pieniędzy. Cały powyższy wpis pije do tego, że nie byłoby tych wielkich firm bez tych mniejszych. One nie radzą sobie w miejscach, gdzie potrzebna jest elastyczność i umiejętne manewrowanie niepopularnymi kosztami, tę przestrzeń pozostawiają tym mniejszym. Tylko, że Ci mniejsi zgarniają za wszystko baty, bo są łatwym celem do bicia. Oni nie mają menedżera od PR za 30 koła miesięcznie.

Ekonomista i przedsiębiorca aktywnie działający w branży Human Resources (HR). Dyrektor Forum Mikro i Małych Firm w Związku Przedsiębiorców i Pracodawców. Ponadto autor analiz gospodarczych i publicysta w Warsaw Enterprise Institute. Głównymi jego specjalizacjami jest funkcjonowanie Mikro i Małych Firm, a także rynek pracy. Absolwent Wydziału Nauk Politycznych oraz Finansów i Rachunkowości na Uniwersytecie Warszawskim.

Kontynuuj Czytanie
Kliknij by dodać komentarz

Zostaw Wiadomość

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Biznes

Kolejna wizerunkowa „wtopa” marki 4F:

Opublikowano

dnia

4F zbudowała swoją rozpoznawalność i wizerunek na byciu „polską marką”. Polska marka – szyjąca ubrania dla polskich sportowców. Większość z nas zaczęła kojarzyć logo widząc w telewizji polskich atletów, czy skoczków narciarskich.

Wraz z rozwojem marki pojawiła się też współpraca z samym Robertem Lewandowskim. Lewandowski, Stoch, Anita Włodarczyk… polska marka mogła zacząć kojarzyć się z sukcesami polskich sportowców.

Z dumą czytaliśmy newsy o tym, że na Igrzyskach w Tokio z logiem 4F na piersi wystąpi aż 8 reprezentacji. Polska marka podbijająca globalny rynek.

I właśnie chwilę po tym momencie coś zaczęło się powoli psuć. 4F zaczęło mieć ambicję na bycie czymś więcej niż jedynie „polską marką”.

Wiosną 2023 roku pojawiła się kampania „Define your game” „Jestem gotowy. Jestem silny. Jestem ważny. Jestem 4F” Całość okraszona czarnoskórymi modelami – modnie, na czasie, po amerykańsku – można powiedzieć „drugi Nike”.

Zapomniano jednak o korzeniach wizerunku – a przyzwyczajonych do bardziej patriotycznego stylu odbiorców – ten przekaz po prostu zawiódł. Marka w tym samym roku zaczęła przynosić straty.

W październiku 2023 poskutkowało to utratą kontraktu z Polskim Komitetem Olimpijskim na rzecz… niemieckiego Adidasa. Po 14 latach polscy olimpijczycy przestali być ubierani przez polskiego producenta.

4F straciło swojego „konika” – rzecz, dzięki której wypłynęli na szerokie wody i zaczęli być rozpoznawalni w całej Polsce. Straty za 2023 rok wyniosły ponad 17 mln zł.

Skończyło się to falą zwolnień – łącznie 130 osób w zeszłym miesiącu.

Do tego doszły kuriozalne przepychanki prawne z siecią sklepów z odzieżą sportową – Inter Sport.

Dzisiaj współpracę zerwał Maraton Warszawski – kolejny cios dla marki. Okazało się, że w umowie był zapis o tym, że koszulki biegowe miały być uszyte w Polsce. Jednak zapatrzone w Nike 4F uszyło koszulki dla biegaczy w… Azji.

Jest to ogromna rysa na budowanym przez lata patriotycznym wizerunku – polskiej marki dla polskich sportowców. Jeszcze to niefortunne oświadczenie, gdzie napisali o „błędzie ludzkim”. Brzmi jakby zaraz miał być zwolniony jeden z „Areczków” z działu marketingu – zamiast przemyśleć całą strategię działania.

Podsumowując – wielka szkoda, mieliśmy polskiego kandydata na rozpoznawalny na świecie brand. W końcu coś co nie jest marką alkoholu. Mam nadzieję, że 4F z czasem podniesie się z tego bałaganu. Będę trzymał kciuki niczym kibic polskiej reprezentacji.

Kontynuuj Czytanie

Biznes

Bariery rozwoju firm w Polsce, o których się nie mówi

Opublikowano

dnia

Potrzebujesz coś kupić ze składu budowalnego, chcesz wesprzeć lokalnego przedsiębiorcę i nie jedziesz do dużego marketu. Wjeżdżasz na jakieś nieoznaczone podwórko, parking oddzielony jest paletami od głównego gmachu i trzeba przejść do niego solidny kawałek.

Zimno, wieje i pada. Do palet przywiązany jest wielki pies na łańcuchu, który szczekaniem obudziłby pół wioski. Czujesz się jak w „Nic Śmiesznego”, brakuje tylko budki telefonicznej i byłaby kultowa scena: „ja tu na deszczu moknę, wilki jakieś”. Rezygnujesz, nie będziesz kupował towaru w takim miejscu.

Potem taki artysta zastanawia się, dlaczego spada mu sprzedaż. Dlaczego ludzie nie przyjeżdżają i nie kupują? Nie myśląc o tym, że potraktowanie kogoś wielkim kundlem na nieoznaczonym podwórku nie oznacza tego, że ludzie nie potrzebują materiałów budowlanych. Po prostu klimat nie sprzyja zakupom. W sprzedaży i powodzeniu danego przedsięwzięcia naprawdę potrafią decydować detale, o których nigdy byś nie pomyślał.

Najgorzej, że część przedsiębiorców (zwłaszcza starszej daty) jest mocno twardogłowa. Zatrzymując się na pewnym etapie funkcjonowania świata i nie da się im czegokolwiek powiedzieć oraz przekazać. W czasie spadającego popytu i rosnących kosztów, takie firmy po prostu zostaną zmiecione z rynku.

Na pewnym etapie komuś po prostu się już nie chce, co jest zrozumiałe. Największym problemem jaki zauważyłem to ten, że ojciec ma 50-60 lat, jedną nogą jest już na emeryturze, a dzieci nie są zainteresowane powrotem na wioskę i kontynuacją tego, co rozpoczął stary. Stary często przespał swój najlepszy moment finansowy i zamiast zainwestować pieniądze, to rozdał je dzieciom i teraz nie ma na to środków.

Potem takie miejsca są zaniedbane, a ich właściciele nie mają na nie pomysłu i świeżości, a w celu optymalizacji kosztów zaczyna się dziwna „Januszerka”, w postaci np. przeciętych na pół ręcznikach w pensjonacie (autentyk!). W ostatnich lata świat mocno się zmienił i ludziom zmieniają się potrzeby zakupowe.

Niekiedy w ośrodku wypoczynkowym nad jakimś jeziorem wystarczy postawić dodatkową płatną balię z mobilną sauną, czy namioty na polu z udogodnieniami i nazwać to glampingiem. Ktoś jest w stanie zapłacić 500 zł za noc w większym namiocie na deskach, serio. To są te detale, które mają znaczenie.

Znaczenie mają również detale w sprzedaży B2B i często byś nie wpadł na to jako właściciel takiej firmy, że ktoś zwraca na to uwagę. W Internecie jest cała masa sklepów z odzieżą roboczą, które mają podobny towar i konkurują zazwyczaj ceną. Ciekawostka, część z nich nie ma na swoich portalach możliwości wysyłki do paczkomatu w okolicy innego adresu, niż jest on na fakturze.

System automatycznie przydziela Ci paczkomat najbliżej adresu firmy (o ile w ogóle oferuje paczkomat). Co z tego, że potrzebujesz wysłać paczkę na drugi koniec Polski. Wpadłbyś na to, że przez to ktoś kupuje drożej u konkurencji?

Klasykiem jest ograniczona widoczność w Internecie i traktowanie swojej obecności w nim jako zło konieczne. Nie mówię tu o tym, żeby magazyn ze Strykowa nagrywał TikToki jak chłopaki przerzucają palety, tylko nawet o prostych reklamach. Reklamy Google potrafią zrobić świetną robotę i wyjść dużo taniej niż zatrudnienie handlowca z najwyższej półki. Zmorą Google w Polsce jest to, że stosunkowo mało mikro i małych przedsiębiorstw z tego korzysta i w ogóle rozumie jak to robić. Nie wszędzie to oczywiście zadziała.

Ogromny potencjał ma prowadzenie marketingu na TikToku, który jest bardzo tanim rozwiązaniem do kreacji marketingu (i późniejszej sprzedaży) B2C, a nawet… B2B. O ile wstawienie filmu w stylu: „hej, jestem Mirosław, robię meble na wymiar, zapraszam do kontaktu!” nie ma sensu i jest prostym narażeniem się na śmieszność, tak TikToka można w części firm zgrabnie wykorzystać.

Zwłaszcza, że obserwujący mają tam minimalne znaczenie, a raczej liczy się lekkość w formułowaniu treści (i ich atrakcyjności). Wcale nie jest trudno zrobić film pod sto tysięcy wyświetleń. Naprawdę, tylko nie może być on nachalnym wciskaniem produktu lub usługi. Ile byś zapłacił za reklamę, którą zobaczy 100 tys. ludzi? Dużo, tak tutaj możesz mieć ją prawie za darmo.

Niech producent takich mebli pokaże jak to wygląda od środka, weźmie nagra trochę zabawnych scenek, spłaszczy poziom przekazu do lekkości i żartu – gwarantuję, że po kilkunastu takich filmikach ktoś Cię wyszuka w Internecie i coś od ciebie kupi. Nagranie czegoś telefonem z zewnętrznym mikrofonem i sklejenie tego w dedykowanym programie AI jest w stanie ogarnąć nawet przysłowiowa Pani Anetka.

Ostatnio dostałem zarzut, że zbyt bardzo skupiam się na części kosztowej w kontekście prowadzenia działalności gospodarczej, a zbyt mało mówię o najważniejszej – sprzedaży i promocji. Trochę w tym racji, dlatego dziś wyjątkowo bez narzekania na biurokrację i czynniki zewnętrzne, tylko wkładam kamyczek do ogródka swojego środowiska. Wielu przedsiębiorców w Polsce zbyt bardzo bagatelizuje te sprawy i warto o tym rozmawiać.

Kontynuuj Czytanie

Biznes

Dlaczego przedsiębiorca inwestuje w nieruchomości, a nie swój biznes…?

Opublikowano

dnia

Dzisiaj chciałbym rozprawić się z tym stwierdzeniem. Bardzo często pada ono w komentarzach, zarzucając właścicielom firm inwestycje w nieruchomości, a nie w rozwój firmy. Dla zrozumienia tematu, musisz pojąc jedną, zasadniczą sprawę. Jedynym, co jest pewne w biznesie, to niepewność.

W przeciwieństwie do pracownika etatowego, nie masz pewności, ile zarobisz w danym miesiącu. Różnice potrafią być kolosalne, kilka miesięcy można nawet przejechać na stracie, żeby lepiej zarobić w innych. To wieczne uczucie niepewności powoduje, że człowiek mimowolnie szuka gdzieś stabilizacji. Taką stabilizacje dają de facto nieruchomości. Stoją, nie wołają za bardzo pić, dają jakąś stopę zwrotu i są relatywnie proste w obsłudze.

Naprawdę, inaczej się żyje i inaczej podejmuje decyzje w ramach swojej działalności gospodarczej, jeżeli ma się kilka (kilkanaście) tysięcy dochodu pasywnego z nieruchomości. Możesz podejmować bardziej ryzykanckie decyzje, bo wiesz, że twoja rodzina nie umrze z głodu. Zawsze cokolwiek wpadnie, żeby przeżyć, nawet jak nie idzie w biznesie. Nie zrozumie tego etatowiec, któremu co miesiąc o konkretnym dniu, zawsze przychodzi wypłata.

Kolejną sprawą jest ograniczona możliwość skalowania działalności. Wyobraź sobie, że przeciętna rentowność przedsiębiorstwa w Polsce wynosi ok. 5 proc. Innymi słowy, musisz obrócić milionem, żeby zarobić 50 tys. Gdy doliczysz do tego podatek dochodowy i składkę zdrowotną, nagle zrobi się ok. 40 tys.

Musisz w coś władować milion, żeby zarobić 40 tysięcy. Usiądź i spróbuj to sobie zwizualizować. Czy byłbyś w stanie zainwestować swoje kilkuletnie dochody w coś, na czym nie wiesz czy zarobisz? Większość by miała pełną pieluchę, dlatego nigdy nie podejmie rękawicy.

Weź na przykład kup towar, obrób go drogimi maszynami, zastanawiaj się jak go wypromować, zoptymalizuj proces, znajdź klienta i sprzedaj produkt z zyskiem. Comiesięczna wpłata od wynajmującego przy tym to zabawa i przyjemność. Najwyżej zadzwoni, że zepsuła mu się lodówka, a jedna na dwadzieścia osób będzie niepłacącym niszczycielem, ale to nadal mniejsze ryzyko niż zalegający towar na magazynie i dwadzieścia osób do opłacenia.

Dopóki politycy mają swoje oszczędności w nieruchomościach, będą robić wszystko, żeby nie spadła ich wartość. Dlatego (nawet przy tej demografii) w dużych miastach (top 5) jest to raczej inwestycja o niewielkim ryzyku. Zaczyna dochodzić do patologii, w których łatwiej osiągnąć zysk z posiadania nieruchomości niż na prowadzeniu rzeczywistej działalności gospodarczej. Lecimy z przykładem.

Mam kolegę, który na piętnastolecie działalności gospodarczej i latach oszczędzania – kupił sobie wymarzony (naprawdę duży) dom w Warszawie. Wymagał on jednak remontu, a że miał na głowie wiele spraw, odroczył go w czasie. Żeby nie tracić pieniędzy w oczekiwaniu na remont, wynajął go na pokoje mniej wymagającym osobom.

Głownie obcokrajowcom i studentom. Po kilku miesiącach odkrył z przerażeniem, że zarabia na nim co miesiąc niewiele mniej niż na swoim biznesie. Nie musi wstawać o szóstej rano, ponosić takiego ryzyka, inwestować w nieznane i martwic się o klientów. Nie zdarzyło mu się, aby jakikolwiek pokój stał pusty dłużej niż tydzień. Myślisz, że zastanawia się na rozwojem biznesu? Nie. Szuka następnego domu. Nie chce mu się walczyć o klientów, skalować i czegoś tworzyć, no bo i po co?

Kolejną sprawą jest nasza bananowa giełda i przeświadczenie, że rynek kapitałowy, to cytuję: „jedno, wielkie oszustwo”. Patrząc jak wyglądają polskie spółki po IPO, może odnieść wrażenie, że nawet tak dużo się w tym nie mylą? Taka opinia dominuje zwłaszcza u osób starszej daty, co z tego, że większą stopę zwrotu osiągnąłby ze spółek dywidendowych notowanych na S&P 500 niż na mieszkaniach w Łodzi. Nieruchomość stoi i można ją dotknąć. Taki mental. Nic nie poradzisz.

Problemem jest również sukcesja. Nagle się okazuje, że masz 55 lat, twoje dzieci mają po 30-ci i nie mają ochoty wracać na wieś i rozwijać kilkunastoosobowego zakładu ślusarskiego pod Mławą. Są wykształconymi prawnikami, lekarzami czy menedżerami w korporacjach z przyzwoitym wynagrodzeniem.

Dlaczego mieliby użerać się z ludźmi i iść w niepewny dochód po ojcu? Stary nie inwestuje w firmę, bo nie ma to sensu (dla kogo?), a dzieci mają własne życie. Jeżeli ma jakieś nadwyżki finansowe, to… ładuje je w nieruchomości. Może dla wnuków się przyda, i koło się zamyka.

Kontynuuj Czytanie

Popularne